W każdym procesie legislacyjnym, przeciętny Kowalski potrafi sobie uprościć pewne rzeczy. Wynika to przede wszystkim z braku chęci i umiejętności do porządnego zapoznania się z trudnymi do zrozumienia artykułami i powielaniem uproszczonych przekazów powszechnie dostępnych. Tak jest również w przypadku dyrektywy Unii Europejskiej o prawach autorskich w Internecie, nazwanej w dużym uproszczeniu ACTA 2. Nawiązuje ona do protestów dotyczących porozumienia ACTA z 2012 roku. Już wtedy przyjęcie porozumienia nic nie zmieniło w polskim prawie, ponieważ regulacje unijne przewidywały większe obostrzenia w stosunku do praw autorskich niż samo ACTA.
Czym jest zatem ACTA 2, a raczej – dyrektywa UE?
ACTA 2 to „robocza” nazwa, nadana przez przeciwników zmian przepisów prawa autorskiego w Internecie. To przede wszystkim dyrektywa Unii Europejskiej, gdzie słowem kluczem jest właśnie DYREKTYWA. Oznacza to, że państwa członkowskie UE mają w stosunku do niej pewną swobodę implementacyjną. Na stworzenie konkretnych regulacji Polska ma 2 lata. Na ten moment zatem nie ma pewników, w jakiej dokładnie formie zmiany zostaną wprowadzone. W swoim założeniu dyrektywa ma wspierać twórców, których prawa autorskie są często łamane bądź nadużywane w Internecie.
W naszym społeczeństwie jednak zapanowała dezinformacja. Pojawiły się kuriozalne informacje, jak np. te, że dyrektywa będzie zakazywała publikacji memów, czy wprowadzi podatek od linków. Pojawiły się też głosy o ograniczeniu wolności słowa w Internecie i wprowadzeniu cenzury.
Zdecydowanie w dyrektywie nie chodzi o wprowadzenie cenzury, a wolność słowa w żaden sposób nie jest zagrożona. Nowe regulacje też w żaden sposób nie dotkną przeciętnego internauty. Jeśli w kogoś uderzą to w duże koncerny, takie jak YouTube czy Facebook. Będą one zobligowane do sprawdzania czy dodawane pliki nie naruszały praw autorskich. W tym celu powinny zawrzeć umowy licencyjne z twórcami. Na tym etapie łatwo się domyślić, że chodzi o pieniądze. W efekcie wielkie platformy będą musiały dzielić swoje zyski z twórcami.
Dyrektywa porusza także kwestię prasy i portali internetowych. W tym przypadku wydawcy nabędą prawa pokrewne do publikowanych tekstów. Oznacza to, że portal, chcąc opublikować znaczną część artykułu drukowanego będzie musiał zapłacić.
Jak widać nie taki diabeł straszny, jak go malują. Na ten moment nic się nie zmienia, a o konkretach dowiemy się w ciągu dwóch lat.
Autor tekstu: Ewelina J.